Trza mieć plecy! Czyli… >>>

Trza mieć plecy! Czyli…  # Siłowanie na ręce # Armwrestling # Armpower.net

Trza mieć plecy! Czyli… Nasz Kapitan Drużyny – po M. Świata!

()

No to od początku… Pierwsze zdjęcie z Budapesztu przedstawiało… plecy. Pacze, pacze… spore te plecy a na nich napis, że to plecy Polish Team Captain. No to kto? Myślę sobie… kto ma takie plecy?

No bo jestem już, jakby w branży z osiemnaście lat i znam każdego, kto ma plecy. Znam też każde plecy. Ale tu się poddałem! Zapytałem więc [pisemnie] Marcina Mielniczuka – a on na to, że to jego plecy są! Nie mogłem uwierzyć, ale…

Jak tylko porozmawiałem z zawodnikami to się okazało, że faktycznie! Na tych Mistrzostwach, w którym to już roku armwrestlingu w Polsce – pierwszy raz zaistniał na serio - „Polish Team Captain” czyli osoba „od wszystkiego” i dla wszystkich zawodniczek i zawodników. Czyli… Marcin.

Jako, że Polska bywa bardzo często organizatorem zawodów europejskich i światowych – nieczęsto mamy okazję oceniać innych, pod kątem organizacji. Teraz jest okazja i moje pierwsze pytanie do Marcina: jak oceniasz organizację Mistrzostw?

Marcin Mielniczuk: Szacun. Szacun dla „Braci Węgrów” - jedno słowo opisuje całość. Ładna hala, zorganizowany transport. Wszystko w okolicy co potrzebują zawodnicy – jedzenie, sklepy, atrakcje turystyczne. Może dość ryzykowne było budowanie sceny na 24 godziny przed startem bo to dość mało czasu – ale się udało. Prosta scena, proste (może trochę słabo naciągnięte) banery, miejsce na zdjęcia. Wydzielony sektor dla sekretariatu i sędziów (bardzo fajny pomysł). Naprawdę w mojej ocenie dobre 4+ za tą część organizacji. No i genialne miejsce na nasz sklep z pamiątkami. Bałem się tego, co tam zastaniemy i miło się zaskoczyłem.

Rozumiem, że 4+ w naszej starej skali ocen czyli do pięciu:-) No tak, postarali się. A co tam słychać w WAF?

Marcin Mielniczuk: Nie wiem dlaczego, ale mam wrażenie, że WAF jakiś czas temu osiadło na laurach i nie próbuje udoskonalać swoich działań, ani nie wyciąga wniosków z poprzednich lat. Od razu zaznaczam – nie chodzi tutaj o organizatora – Węgierską Federację Armwrestlingu. Chodzi o WAF – ten najwyższy w świecie armwrestlingu twór, który kontroluje i nadzoruje cały armwrestling. Rzeczy które powinny być proste (a wiem, że są!) sprawiały im czasem dość spore problemy. Przykład? Rejestracja drużyn na samym początku turnieju, kiedy jeszcze większość zawodników była w domach. Rejestracja rozpisana od godziny 9 rano, każdy kraj otrzymał swoją godzinę o której powinien się zarejestrować. Niby porządek, ale... o 9 rano nie ma jeszcze nikogo z kraju który ma być pierwszy. Nie ma też nikogo, kto jest kolejny. Jestem ja - jako Polska i człowiek z Kanady. Zostajemy dopuszczeni do rejestracji drużyny przed czasem. Siadamy, wprowadzamy poprawki i... okazuje się że Piotr Matusiak jest w kategoriach osób niepełnosprawnych. Później okazuje się, że nie tylko on jest nie tak. Rejestracja drużyn zostaje przerwana, ogłoszona zostaje przerwa "techniczna". Kadrę rejestruję jako jeden z pierwszych około 11:00. Opóźnienie jest na tyle duże, że odłożony zostaje kongres Federacji WAF o godzinę... Drugiego dnia – spotkanie techniczne. Na 52 kraje – pojawia się 15 (obecność obowiązkowa). Nie ma prowadzących... Spóźnili się pół godziny... Przyszli po moim telefonie i przypomnieniu, że czekamy... Nie chcę być malkontentem, ale coś tam nie działa tak, jak powinno.

Jako wielokrotny organizator masz prawo do takich ocen. Być może WAF zaczyna przechodzić od fazy „amatorskiego entuzjazmu” do fazy „celebracji”, jak to bywało w wielu dyscyplinach. Takie mam domysły. Marcin – jakie były te zawody dla ciebie – jako kapitana?

Marcin Mielniczuk: Męczący ale dający dużo radości i satysfakcji tydzień. Nawet powiedziałbym, że tydzień z bonusem bo przecież rozciągający się od 2 do 11 września. Męczący – bo zmuszający do rozpoczynania zajęć około 8 rano i kończenia około 21:30. Satysfakcjonujący – bo czytając wypowiedzi naszych zawodników – spełniłem ich oczekiwania. Tak mogę podsumować Mistrzostwa Świata w Armwrestlingu na Węgrzech.

Jedenaści medali dla Polski, dwa puchary w klasyfikacji drużynowej, 2360 km i 25 godzin w samochodzie, 37,9 km piechotą (po hali i okolicy), 65 pięter w górę i w dół, 11 dni poza domem.

Rozpocząłeś swoją drogę jako Polish Team Captain… na to się zanosiło od dawna, ale kto w końcu jest „sprawcą”?

Marcin Mielniczuk: Ania Mazurenko! Jakiś czas temu zaproponowała mi, żebym został kapitanem drużyny. Trochę mnie to zdziwiło, bo zarządzać komputerami to tak, ale kierować drużyną – nie do końca. Dzięki jej pomocy i pomysłom – temat nie był już tak straszny jak na początku. A przez to, że w naszym sporcie jestem już w sumie 14 lat i znam większość ludzi z pozostałych krajów – pomoc naszej kadrze była dość prosta. Może o samą ocenę mojej osoby zapytaj Piotrze kadrowiczów…

Spokojnie, już pytałem:-)

Marcin Mielniczuk: Ja mogę powiedzieć z mojej strony tyle: kadrowicze spisali się na medal. Może nie każdy go otrzymał – ale nawet ci, znajdujący się po za podium fajnie współpracowali i było to dość miłe zajęcie. Mam kilka uwag do kilku osób (nie o stronę sportową) ale to załatwimy sobie na Pucharze Polski już za miesiąc. Sam też wiem, że mogłem przekazać więcej informacji – np. na temat zasad parkowania samochodów pod hotelami czy też czasu potrzebnego na przejazd z hotelu na halę. Ale jeżeli dane mi będzie jeszcze raz opiekować się kadrą – na pewno poprawię tych kilka błędów.

Dziękuję za rozmowę. Nasi zawodnicy na pewno się przyłączą do podziękowań dla Kapitana! Dla „swojego” kapitana. Jestem pewny, że choć to – teoretycznie – nie wpływa na formę sportową, ale ma znaczenie dla naszych reprezentantów.

Marcin Mielniczuk: Pozdrawiam kadrę jeszcze raz!