Tak zwany dalszy rozwój naszej ukochanej dyscypliny sportowej polega na... No właśnie! Zastanówmy się konkretnie! Bardzo konkretnie! Czy chodzi nam o to, żeby armwrestling był tak popularny, jak MIXED MARTIAL ARTS (MMA)? Na pewno wszyscy by tego chcieli. Czy MMA jest w „rodzinie sportów olimpijskich”?
Nie jest!
Do tego, by osiągnąć wielką oglądalność i realną popularność tego sportu wystarczyła jedna właściwie organizacja UFC (Ultimate Fighting Championship), kilka mniejszych na czele z polską KSW (Konfrontacja Sztuk Walki) i kilkaset małych. Tysiące trenujących, od amatorów, przez profesjonalistów do absolutnych Mistrzów. Godziny transmisji, w tym transmisji płatnych. Kilkudziesięciu idoli, cała ta otoczka, przygotowania, konferencje prasowe, relacje z backstage i wiele innych zjawisk. Taka sytuacja na pewno by nas – miłośników armwrestlingu – usatysfakcjonowała.
Zatem... Po co nam starania o wejście do tej „olimpijskiej rodziny”? Powiem wam! Przez całe lata ludzie związani z organizacjami armwrestlingu, europejskimi i w poszczególnych państwach, „mydlili nam oczy” mówiąc o olimpijskich szansach siłowania na ręce!
Nie posądzam ich o złą wolę. Raczej o błędne odczytanie realiów. Moim zdaniem ludzie związani ze sportem, wywodzący się z państw „postsowieckich” nie wyobrażali sobie innej organizacji sportu, niż państwowa. Państwowe związki sportowe, państwowe szkolenie, etaty od prezesów do pomocników trenerów, delegaci, „działacze”. Do tego dążyli i być może dalej dążą.
To ludzie, którzy „nie zauważyli”, że system upadł!
Jeszcze kilka lat temu podsycali w nas pewność, że: „lada chwila”, że dobrze wypadła jakaś prezentacja w jakimś „komitecie”, że jesteśmy „o krok” od wejścia do olimpijskiej rodziny.
Moim zdaniem nie ma na to szansy! I, co gorsza, nigdy nie było!
Zastanówmy się - „co” lub „kto” decyduje o dopuszczeniu danego sportu do igrzysk olimpijskich? Odpowiedź jest tylko pozornie prosta. Międzynarodowy Komitet Olimpijski... Niby tak, ale... Tak naprawdę o wejściu danego sportu na igrzyska decyduje... kibic! Telewidz! Statystyczny, gruby koleś, siedzący na kanapie, z puszką piwa w ręku. Taki właśnie „statystyczny” kibic nie potrafi utrzymać uwagi dłużej niż kilka minut na jednym widowisku i szybko skacze z kanału na kanał. Popatrzy na hokej, ale już po chwili się znudzi, przejdzie na relację z saneczkarstwa i uzna, że to nudne, zerknie na łyżwiarstwo figurowe i tak dalej, i tak dalej... Międzynarodowy Komitet Olimpijski musi się utrzymać! Musi nakarmić wszystkich swoich oficjeli. Więc – musi zarabiać. Jeśli zarabiać to na maksymalnej oglądalności. Jeśli oglądalność ma być maksymalna, to trzeba temu statystycznemu kibicowi dać „papkę”. Byle „coś” się działo, najlepiej, żeby dramatycznie. Niech się panczeniści zderzają, niech skoczkowie narciarscy się przewracają, niech łyżwiarki mdleją z wysiłku...
Bardzo krytycznie oceniam tego „statystycznego” kibica, ale nie mam do niego pretensji. Większość tak właśnie została wychowana. Byle co, byle jak, byle się działo, migało, skakało!
Na szczęście są jeszcze inni kibice. Kibice, miłośnicy, fanatycy, znawcy, pasjonaci dyscyplin nieolimpijskich, zwanych „niszowymi”. Stoją godzinami na zimnie, żeby z bliska oglądać na przykład regaty bojerowe. Bojery obchodzą się bez „olimpijskiej rodziny”. Podobnie futbol amerykański, podobnie futbol australijski, podobnie żużel.
No i oczywiście – Mieszane Sztuki Walki...
Nie ma zatem szansy na olimpijski awans armwrestlingu. Byłoby głupio dalej się tym łudzić. Jaka zatem przyszłość stoi przed siłującymi się na ręce zawodnikami i kibicami tego sportu? Bardzo chciałbym, żeby armwrestling poszedł za wzorem zawodowego boksu i Mieszanych Sztuk Walki. Kilka poważnych, międzynarodowych organizacji, walki o pas, zawodowe rankingi, gwiazdy, pretendenci, promotorzy. To na samym szczycie, na najwyższym możliwym profesjonalnym poziomie. Promowane i sprzedawane w systemie Pay-per-view. Jeśli promotorzy wyczują lub „wyliczą” jaka „dawka” armwrestlingu będzie zadowalająca dla kibiców, to uzyskamy stan równowagi. Organizatorzy będą zadowoleni, kibice usatysfakcjonowani, zawodnicy zarobią.
Zawodowy boks nie mógłby działać bez zaplecza amatorskiego. Podobnie MMA. Dlatego podstawą musi być armwrestling na poziomie „krajowym”. To oczywiste. Nie oszukujmy się – to musi być sport czysto „amatorski”! Profesjonalny – jeśli chodzi o zaangażowanie sportowców, trenerów, sędziów, organizatorów. „Amatorski” w sensie takim, że bez wielkich pieniędzy.
Potrzebni są oczywiście sponsorzy i trzeba ich pozyskiwać. Nie ma co liczyć na pomoc państwa.
Jedyna droga to taka popularyzacja armwrestlingu, żeby sponsorom naprawdę opłacało się w to inwestować.
Najlepiej byłoby, żeby w każdym państwie istniała jedna, jedyna organizacja amatorskiego armwrestlingu. Żeby nie „rozpraszać sił” i nie trwonić „majątku”, jakim są zawodnicy. Najlepiej, żeby tytuł „Mistrza danego państwa” był jeden, niepowtarzalny, żeby nie było potrzebne dodawanie – jakiej organizacji ten tytuł dotyczy. Taka, idealna sytuacja jest w tej chwili w Polsce i w wielu innych państwach, zrzeszonych w International Federation of Armwrestling (IFA).
Nie da się jednak nie zauważyć, że IFA nie jest jedyną międzynarodową organizacją w międzynarodowym, amatorskim armwrestlingu. Jest jeszcze World Armwrestling Federation (WAF) oraz jej europejski odpowiednik EAF.
Czy WAF i EAF nadal „wierzą w igrzyska”? Nie wiem. Nie chciałbym tylko, żeby jakikolwiek zawodnik czy kibic armwrestlingu podzielał taką wiarę.
Co z tym wszystkim będzie? Co powinniśmy, jako społeczność armwrestlingu, robić?
Po pierwsze: nie warto żyć złudzeniami. Nie warto inwestować w złudzenia! A szczególnie nie warto „inwestować” w tych, którzy nam te złudzenia przedstawiają.
Na poziomie krajowym trzeba się skoncentrować na „porządnym” przeprowadzaniu najważniejszych imprez. Na poziomie kontynentu – również. Na szczycie mistrzostwa świata.
A co z zawodowstwem?
O to niech już się martwią promotorzy. Niech szukają, sprawdzają, wybierają pretendentów i układają listy rankingowe.
Nie żałujmy „olimpijskiej ułudy”!